Wróć do: PODRÓŻE

Bajkał 2007-2008

Skąd pomysł wyjazdu?

No właśnie - od czegoś trzeba zacząć. Pomysł wyjazdu w tym kierunku od dawna tkwił w naszych głowach, bo pomijając fakt jedynego w swoim rodzaju zjawiska przyrodniczego, jakim jest wspomniane jeziorko, jedynym słusznym kierunkiem podróży jakie chcemy teraz odbywać jest kierunek wschodni (nie znaczy to, ze inne nas nie interesują - ten po prostu jest jakiś bliższy sercu jak koszula ciału....) - pewien cytat ze znanego filmu utkwił nam w głowach - "chodźmy na wschód - tam musi być cywilizacja":).

No i poszliśmy - raczej pojechaliśmy. A że ulubionymi naszymi środkami transportu są ciężkie do okiełznania i w życiu codziennym motocykle produkcji wschodniej, nie zastanawiając się nad sensem i logiką wyruszyliśmy. Początek podróży przypadł na koniec czerwca i tak wraz z Ulą - towarzyszką mojego życia - ruszyłem w strugach deszczu do Piotrkowa, skąd mieliśmy ruszyć już w całej załodze - znaczy całą trójką: Ula, Wnuku i ja - na właściwą część wycieczki. W Piotrkowie po kilku kosmetycznych zabiegach, jak zrzut skrzyni i wymiana przesuwki u mnie, a ogólne "ogacenie" Wnuka sprzęta, w końcu wyjechaliśmy. Radość duszy - przynajmniej mojej - nie znała w tym momencie granic - w końcu jedziemy i nie ważne, czy cel jest blisko czy daleko, czy uda się go nam osiągnąć czy polec w międzyczasie - wszystko to nie miało znaczenia poza tym, że JEDZIEMY!!!

Piękna pogoda, temperatura koło 30 stopni, słonko świeci, a my odkręcamy, jakbyśmy się dorwali pierwszy raz do rosyjskiego zaprzęgu, albo jakbyśmy chcieli tego samego dnia zajechać na miejsce :). Prawy gar Wnuka kopci, stawiając zasłonę dymną, ale nic to - rżniemy przed siebie... Na efekty owej szarży nie trzeba było długo czekać... bo już na odcinku jakże dalekim - między Radomiem a Lublinem - mój super sprzęt nagle opada z sił. Pewnie się zagrzał za mocno - poczekamy, niech ostygnie, i pojedziemy dalej. No i pojechaliśmy, ale niestety owo osłabnięcie nie wyszło na dobre - w Łucku silnik powiedział: dość, zatrzymując się w miejscu - panewka się przekręciła ... Hmm - a miało być tak pięknie...:). Mądry puknąłby się w głowę i pomyślał, na co się porywa, po czym zrobiłby zakupy alkoholu i papierosów na UA i wrócił do domu - a my z uśmiechem na twarzy, pełni werwy do działania, przerzuciliśmy raz dwa silniczek i dalej... Zawróciliśmy co prawda parę kilometrów do poznanego przed paroma godzinami Dimy, aby zregenerować zepsute ogniwo - w sumie dość znaczne, bo dalsza jazda bez zapasowej jednostki napędowej nie miała raczej sensu, biorąc pod uwagę fakt, iż na drugi dzień musieliśmy już korzystać z zapasowej...:). Nie będę się rozpisywał dalej na temat awarii, jakie mieliśmy po drodze, bo nie ma to najmniejszego sensu i nawet najbardziej zagorzałego zwolennika tych sprzętów mogłoby zniechęcić, więc podsumuję ten temat pisząc, że awarii ulegały nam praktycznie wszystkie podzespoły, jakie się znajdują w ruskim zaprzęgu, i łatwiej wymienić te, co sie nie psuły. No właśnie - ku naszemu zdziwieniu nie wymieniliśmy po drodze ani jednego gumowego sprzęgiełka..- niewiarygodne:). Więc jechaliśmy sobie dalej tempem już nieco spokojniejszym, połykając kolejne kilometry. Ważnym etapem naszej wycieczki, zarówno emocjonalnym, jak i strategicznym, była wizyta w firmowym sklepie DNIPRO. Kto tam był, to może sobie wyobrazić oblężenie nas przez wszystkich handlarzy złomem...

Ciekawe przeżycie. Po zakupach części zapasowych, naiwnie sądząc, że inne nam już nie będą potrzebne - ruszyliśmy dalej przez Charków pod granicę rosyjską, gdzie mieliśmy mały popas dwudniowy. Czekając na rozpoczęcie okresu ważności wiz, popijając ukraińskiego Obolona, można było zerknąć na to i owo w motocyklach. A było na co zerknąć..:). Miałem nie pisać już o awariach, ale jednej nie sposób ominąć - otóż pod Charkowem żywota dokonał super niezawodny reklamowany przez producenta polski zapłon elektroniczny, który został specjalnie zakupiony na ten wyjazd. No cóż - nie wszystko złoto co się świeci... Nadszedł dzień stawienia czoła rosyjskiej codzienności. Niestety, granica ukraińska nie przeszła nam gładko - piszę teraz ku przestrodze innym, aby nie ujawniali swoich zamiarów celnikom, przekraczając polsko-ukraińską granicę, bo my nieopatrznie to zrobiliśmy, a oni nie informując nas o niczym wstemplowali nam tranzyt, czyli określony czas na przejazd przez terytorium Ukrainy i docelowe przejście graniczne. My oczywiście nie dostosowaliśmy się ani do jednego, ani do drugiego, za co przyszło nam niestety dać w łapę celnikom, aby nas w końcu przepuścili na rosyjską stronę. Po formalnościach granicznych, trwających kilka godzin, wjeżdżamy na terytorium Federacji. Pewien etap już za nami, ale uświadamiamy to sobie bardziej, stojąc na parkingu przy umownym znaku, dzielącym Europę od Azji. Azja przywitała nas piękną pogodą, która juz do końca naszej podróży nam towarzyszyła, więc w dobrych nastrojach pomykaliśmy dalej. W żelaznym mieście Czeliabińsku spotkaliśmy motocyklistów, a wśród nich Ala, który zaprosił nas do siebie, a zważywszy na późną porę i jedną godzinę, która nam umknęła gdzieś w międzyczasie, przystaliśmy na zaproszenie. Al ugościł nas po królewsku - pełen stół, potem bania, a potem polsko-rosyjskie nocne rozmowy (nie różnią się one niczym od znanych nam Polaków nocnych rozmów :)). Z rana lekko "niewyspani", nie chcąc nadużywać gościnności naszego gospodarza, ruszyliśmy dalej i zaczęło się .... Takiej ilości komarów nie zaznałem jak dotąd nigdzie. Było ich tyle, że nawet w tej chwili czuję świąd na ciele na myśl o nich...:). Po kilku dobach spędzonych w ich towarzystwie, prawie do perfekcji opanowaliśmy podział obowiązków i sprawne rozbijanie obozu, aby jak najmniej odczuć swędzące skutki ukąszeń. Tak mijały nam kolejne dni połykania kolejnych kilometrów. Nie ma się co rozwodzić zbytnio na temat widoków wzdłuż drogi krajowej M53, bo są one wyjątkowo monotonne - albo stepy albo połacie pozostałości po zgniłych lasach brzozowych. Wspomnieć można tylko o ludziach, jakich spotykaliśmy po drodze - począwszy od okolicznej ludności, przez motocyklistów, po podróżników. I tak spośród wszystkich napotkanych wymienić można Amerykanina podróżującego z Polski do Władywostoku nietuzinkowym pojazdem, jakim jest sławny Fiat 126p, rajd Pekin-Paryż, rowerzyści: pan Tomek ze Śląska i Rosjanin z Petersburga. Spotykając takich ludzi, człowiek uspokaja się, że nie tylko on sam porywa się "z motyką na słońce", wymyślając sobie cele niekoniecznie przemyślane i racjonalne. A propos przemyśleń na ten temat, chciałbym wspomnieć takąż samą wyprawę, jak nasza, znanego w kręgach lubitieli ruskiej techniki Konrada, którego podziwiam, że wybrał się w taką podróż, nie znając się na mechanice. W naszym przypadku, gdybyśmy nie znali tej techniki od podszewki, nasze plany szybko zostałyby zweryfikowane.

My tu gadu gadu a kilometry lecą - i w końcu jest - nie Bajkał tylko pierwszy drogomierz z odległością od Irkucka -jedyne 1793 km ..:) Co to jest - teraz to już mamy jak z górki - albo raczej pod górkę - zaczęły się Sajany. I o ile na praktycznie każdym pojeździe te niewielkie wzniesienia nie robią żadnego wrażenia, tak na naszych objuczonych trudno nazwac rumakach ( te mają więcej werwy do życia niż miały nasze pojazdy) robiły wrażenie ogromne, a wręcz powodowały ich przerażenie i niechęć do ich zdobywania. Nie śpiesząc się - dużo odpoczywając w międzyczasie - i im daliśmy radę:).

Gdy tak jechalismy i jechaliśmy, prawdziwym stało się powiedzenie: powoli a dojdziesz do celu. No i udało się - dojechaliśmy do Irkucka. Teraz to możemy wszystko - wydawało się nam. Cel podróży osiągnięty - bo cóż jest tam jakieś 70 km w porównaniu z tym, co przejechaliśmy.... Po męczącym przejeździe przez Irkuck i kilku mocno stromych podjazdach dotarliśmy do Listwianki - standardowego miejsca odwiedzanego przez każdego turystę. Przywitaliśmy się z jeziorem jak należy - sesja zdjęciowa, połówka itd itp. Rano, jak to przystało na każdego turystę - trzeba się wykąpać w wodach Bajkału - jak szybko weszliśmy, tak i szybko wyszliśmy:). Przez chwilę poczułem się morsem... Drugi raz juz nie wchodziłem - wolałem popatrzeć:). Po Listwiance przyszedł czas na Olchon. Mnóstwo turystów, ale nie ma się co dziwić - piękne widoki. Podczas oczekiwania na prom, podjechał do nas jakiś "koleś" (o którym z premedytacją nie wspomniałem wcześniej, pisząc o napotkanych ludziach), zadając nam po raz setny to samo pytanie - Otkuda wy rebiata? My na to jak zwykle - iz Polszy. I wysiada gość - Polak i gada coś tam, że on tu mieszka i na motorach też jeździ bla bla bla - niby normalne spotkanie, a jednak - bratnie dusze zawsze się ze sobą zejdą. Ten człowiek pomógł nam bardzo w późniejszym czasie, nigdy nie odmówił pomocy - spędziliśmy jeszcze sporo czasu ze sobą i utrzymujemy stały kontakt. PAWEŁ - DZIĘKI ZA WSZYSTKO!!!

Na wyspie widoki piękne - z lewej strony wirażu wrak auta, co się w niego nie zmieścił, po prawej - szczątki Urala i ogólnie piękne okoliczności przyrody:). W miasteczku spotkaliśmy "samolotowych autostopowiczów" z Warszawy - bardzo sympatyczna rodzinka, które to spotkanie miało też wpływ na dalszy przebieg naszej wycieczki. No właśnie - wszystko pięknie ślicznie, ale czas naszych wiz dobiega końca - a biorąc pod uwagę fakt, że w tę stronę jechaliśmy trzy tygodnie, doszliśmy do wniosku, że pozostały tydzień ważności wiz nie wystarczy nam na powrót...:). Przygotowując się do wyjazdu, czytaliśmy sporo w necie o tym, jak inni przedłużali wizy w Irkucku, albo wracali na "przypał" do domu pomimo skończenia się wizy. Po powrocie z Olchonu, w Irkucku udaliśmy się do naszego konsula w celu porady, co dalej robić. Ostudził nas w zapałach odnośnie przedłużenia wizy i odradził dość skutecznie powrót bez jej ważności. Dumając tak nad możliwymi rozwiązaniami przy lampce Camus, nieśmiało podszepnęliśmy temat rządowego samolotu, co będzie niedługo w okolicy (wiadomość od rodzinki, spotkanej na Olchonie). Konsul przystał na propozycję i załatwił nam wejściówki na pokład, za co mu jesteśmy bardzo wdzięczni. Sprawę powrotu mieliśmy załatwioną - mając parę dni w zanadrzu, wybraliśmy się na zlot motocyklowy "Bajkalskij Bereg" wraz z wcześniej poznanym Pawłem. Na zlocie jak to i u nas - super klimat, konkursy i nagrody. Jedna z nagród przypadła Wnukowi za "drewiennyj motocykl", bo jak się okazało, nikt nie miał starszego niż Wnuka Kasia z 1947 roku sprzęta. Nie zabrakło również na zlocie lokalnej telewizji z Irkucka, która nie omieszkała uwiecznić nas w swoich kadrach, przeprowadzając wywiad z posiadaczem najstarszego motocykla ;). Zabawa była przednia - a wśród niej dzięki Pawłowi udało nam się złapać kontakt z gościem, u którego mogliśmy zostawić motorki na "przezimowanie", bo pomimo tego, iż nasza wycieczka się jeszcze nie skończyła, trzeba było zacząć pisać scenariusz do jej przyszłorocznej kontynuacji z racji tego, że obrotu sprawy nikt z nas się nie spodziewał.

I tak, zbiegiem przez nikogo niespodziewanych okoliczności, powrót do domu i związane z tym sprawy potoczyły się w tempie ekspresowym - po powrocie ze zlotu pojechaliśmy z Pawłem na bazar, kupiliśmy po chińskim sznurku do bielizny i chińskiej plandece, i pojechaliśmy do człowieka, u którego "zapętoliliśmy" nasze motorki w chińskie wyroby na czas 10-ciu miesięcy, a sami po wypiciu piwa Baltika 3 na ul. Nabiereżnej i spakowaniu się wróciliśmy do kraju samolotem, który nota bene na szczęście się jeszcze wtedy tak nie psuł, jak ostatnio:).


Zima w pełni - szarość dnia codziennego, ale do wyjazdu z dnia na dzień coraz bliżej. Trzeba przecież ratować nasze sprzęty pozostawione na pastwę losu. I tak - wnioski o wizy złożone, termin wyjazdu ustalony, więc nie pozostaje nic jak tylko niecierpliwie czekać. Plan, jaki usnuliśmy przez zimowe wieczory, to wyjazd do Irkucka pociągiem i powrót motorkami. Proste - prawda? Znów napchani wiadomościami z sieci, delikatnie zgłupieliśmy i nie wiedząc, jakie rozwiązanie będzie najkorzystniejsze, postanowiliśmy wyruszyć troszkę "na pałę", bo nie było sensu dłużej siedzieć przed monitorem, szukając wyjść; stwierdziliśmy, że po drodze coś się wymyśli. Nie wiedzieliśmy, co nas będzie czekać. W międzyczasie dostaliśmy pismo urzędowe z przejścia granicznego, że na owym nie odnotowano, abyśmy opuścili Federację Rosyjską swoimi środkami transportu, co jest zabronione i proszą o stawienie się na przejściu wraz z motorami w celu wyjaśnienia okoliczności zaistniałego zajścia. Robi się ciekawie. Kontakt ze wspomnianym wcześniej Konradem, który był w podobnej sytuacji, spowodował tylko jeszcze większe znaki zapytania po pytaniu - Co nas tam czeka??? Nie było się co za dużo zastanawiać - trzeba jechać, a potem się zobaczy.

Nasz spontaniczny wyjazd już pierwszego dnia dał o sobie znać, bo nockę przyszło spędzić nam na ławce dworca kolejowego w Przemyślu, a w międzyczasie w tymże mieście spisała nas Straż Miejska za picie piwa w miejscu publicznym, ale na szczęście panowie wykazali się wyrozumiałością dla podróżnych i skończyło się tylko na pouczeniu. Po mało wygodnym noclegu rano udaliśmy się w kierunku dworca PKS, gdzie po drodze przechwycił nas człowiek wożący ludzi z Przemyśla do Lwowa. Skorzystaliśmy z jego propozycji i tak po około dwóch godzinach staliśmy przed dworcem kolejowym we Lwowie. Chwila prawdy - ciekawe, ile nam przyjdzie spędzić czasu w tym mieście? - chodziło nam po głowie. Zaszliśmy do pani siedzącej w okienku z napisem INFORMACJA i grzecznie zapytaliśmy o połśczenie do Irkucka, na co pani odpowiedziała nam, że informacja jest płatna jedną hrywnę, co wywołało u nas uśmiechy na twarzy, a u pani bulwersację. Po zapewnieniach, że jesteśmy wypłacalni, pani przeszła do procedury informacyjnej, zadając pytanie - Kiedy chcemy wyjechać? My na to, że dzisiaj najlepiej. Pani postukała w komputerek, po czym na kawałku kartki zaczęła notować połączenia. Nie bardzo chcieliśmy wierzyć w to, że się dogadaliśmy z panią, bo ta poinformowała nas, że wyjazd za pięć godzin do Charkowa - tam przesiadka i za pięć dni będziemy w Irkucku. Lekko nie dowierzając, udaliśmy się do kas. Na nasze szczęście informacja okazała się całkowicie prawdziwa i tak, po zakupie biletów, mogliśmy uraczyć się ukraińskim piwkiem w oczekiwaniu na pociąg.

Podróży koleją transsyberyjską nie trzeba opisywać - dużo informacji jest na ten temat. Jedno tylko można napisać - wyspaliśmy się za wszystkie czasy. Po tygodniu jazdy pociągami, stanęliśmy na dworcu w Irkucku, skąd przechwycił nas Paweł. Z niecierpliwością czekaliśmy na chwilę, w której ujrzymy nasze utęsknione motocykle. Aż w końcu nadeszła. Zaprzęgi stały tak, jak żeśmy je zostawili rok wcześniej - no może Wnuka sprzęt stał nieco niżej, bo deski się pod nim nieco zarwały i pewnie, gdyby miał stać tak jeszcze dłużej, to wpadłby do kanału, nad którym stał :). Zabraliśmy się do rozpakowywania naszych fantów z chińszczyzny i oto są - całe i zdrowe. Ku naszemu zdziwieniu, prąd w akumulatorach też jest :). Po kilku podskokach na starterze udało się nam sprzęty ożywić. Jeszcze tylko drobne zabiegi pielęgnacyjne typu przykręcenie rejestracji, pompowanie kół itd. i mogliśmy przetestować nasze motorki. Początkowo nie miały one zbyt dużo ochoty do życia, a z kilometra na kilometr zacząłem sobie przypominać stan, w jakim zostawiłem motor rok wcześniej. Dzięki gościnności Pawła, u którego nocowaliśmy, mogliśmy w jego garażu przygotować nasze pojazdy do dalszej podróży. Hmm - od czego tu zacząć.... I tak, nie wydziwiając zbytnio, przystąpiliśmy do pracy. Nie sposób było zrobić wszystkiego tak, jak należy, więc podjęliśmy decyzję, że nie ma co zagłębiać się zbyt mocno w technikę - po drodze się zrobi:). W międzyczasie znajomy Pawła, widząc stan, w jakim znajduje się Wnuka kosz, zaoferował się, że może nam dać swój ponoć w bardzo dobrym stanie. Podjechaliśmy więc do niego i nie można było nie skorzystać z oferty, bo gość oferował nam kosz uralowski praktycznie nowy. Zabraliśmy się do wymiany. Po uzbrojeniu kosza we wszystkie gadżety, jakie posiadał poprzedni, uznaliśmy, że nasze pojazdy są już gotowe. Czekaliśmy tylko na Pawła, aby razem wyruszyć w góry w kierunku Mongolii. Po odrobieniu pańszczyzny u naszego gospodarza w końcu wyruszyliśmy z Irkucka. To było to - weekend nad Irkutem pośród pięknych widoków. Pojeździliśmy sobie troszkę po tamtejszych szuterkach, podziwiając okoliczności przyrody. Po weekendzie Paweł zaprosił nas na swoje urodziny, które obchodził wraz z kolegą z klubu na drugim końcu zalewu w Irkucku. Nie wypadało nie skorzystać i dzięki temu mieliśmy okazję poobcować z tamtejszymi ludźmi, bawiąc się wyśmienicie. Trzeba przyznać, że Rosjanie mają zdrowie do zabawy - daleko nam do nich:). Po trzech dniach imprezowania czas było zacząć myśleć o kierunku powrotnym. Zajrzeliśmy jeszcze tylko na chwilę wykąpać się w jeziorze w miejscowości Balszoje Goustnoje i, żegnając się z Pawłem, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Choć dużego wyboru nie mieliśmy, staraliśmy się, aby jak najbardziej urozmaicić naszą podróż powrotną, więc jak tylko mogliśmy, zjeżdżaliśmy z drogi krajowej na "boki", aby jak najwięcej udało nam się zobaczyć. Zjechaliśmy w Sajany, gdzie pokluczyliśmy trochę po szutrach i dróżkach tajgi. Trzeba przyznać, że jest tam dużo przyjemniej niż na drogach tranzytowych. Czas mijał, a my coraz bliżej domu. W Omsku odbiliśmy w strone kluczowego punktu tej wycieczki - Irbitu. Po rekordowym dziennym przebiegu - 550 km - dotarliśmy na miejsce. Wyspawszy się w okolicznym lasku, udaliśmy się do muzeum znanej nam techniki. Zostaliśmy bardzo miło ugoszczeni przez dyrektora muzeum, który bardzo życzliwie z nami rozmawiał, pokazując nam wszystkie zasoby muzeum. Niestety w tej najbardziej ciekawej części nie mogliśmy robić zdjęć - a było tam tyle prototypów pojazdów wyprodukowanych przez fabrykę IMZ, o których istnieniu zarówno my, jak i - myślę - większość z was, nie ma zielonego pojęcia. Po zwiedzaniu udaliśmy się na zakupy - tak doładowaliśmy nasze motory częściami, że przez chwilę mieliśmy obawę, czy w ogóle odjedziemy stamtąd tak objuczonymi sprzętami. Ale czemuż to rosyjska technika nie podoła... Tego dnia nie mieliśmy w planach jazdy, więc nocleg przypadł nam w uroczym miejscu nad jeziorkiem pod Irbitem, a że to był piątek wieczór, to towarzystwa nam nie brakowało. Hucznie obeszliśmy tam moje urodziny, świętując z dwoma policjantami z działu antynarkotykowego i ich żonami.

Kilka kolejnych dni drogi i pytanie: Co czeka nas na granicy? zdaje się coraz częściej zaprzątać nasze myśli. Zgodnie z prośbą samego podpułkownika, wybraliśmy to samo przejście graniczne, którym w poprzednim roku wjeżdżaliśmy na teren Federacji. Ostatnie zakupy po rosyjskiej stronie, zalanie zbiorników do pełna, i trzeba stawić czoła rzeczywistości - raz kozie śmierć. Nie wypada zdradzać wszystkich szczegółów zajścia na przejściu granicznym. W skrócie powiem tak: po siedmiu godzinach spędzonych na granicy, wypełnieniu kilkudziesięciu stron wyjaśnień dotyczących zaistniałego zajścia, udało nam się wraz z całym naszym dobytkiem wjechać na teren Ukrainy. Przychodzą mi na myśl dwa powiedzenia: "nie taki diabeł straszny, jak go malują" i "nie ma rzeczy niemożliwych".

Nic dodać, nic ująć.

Po "przywitaniu się" z ulubioną Ukrainą, powrót do domu nie dostarczył już żadnych ciekawszych wrażeń. Przejazd przez ten kraj zajął nam trzy dni i po ostatnim wspólnym noclegu już na polskiej ziemi rozjechaliśmy się w swoje strony - Wnuku do Piotrkowa a ja do Suwałk, gdzie zakończyła nam się wielka przygoda. Patrząc z perspektywy czasu, tęskni się cholernie za tą swobodą, jakiej tam doznawaliśmy, i z wielkim rozmarzeniem wspomina się ten spontaniczny wyjazd. Życzę każdemu, aby - tak jak nam - spełniały się takie wędrówkowe marzenia.

"Droga jest celem samym w sobie"

Pozdrawiam - Przemek.